Wszystkiemu winien jest Żulczyk. Jakub Żulczyk, uściślając.
Cholera jasna.
Obejrzałam kiedyś trailer jego książki pt „Instytut” o kilku osobach zamkniętych w mieszkaniu, w pewnej krakowskiej kamienicy.
– Przeczytam – pomyślałam – przynajmniej spróbuję.
Trailer thillera wyglądał zachęcająco strasznie. Znaczy się krzyczał: zobacz i bój się.
Zachciałam więc przeczytać i zobaczyć, czy mój ulubiony gatunek telewizyjny może zostać zachęcająco przedstawiony także w książce, czy słowa wystarczająco pobudzą moją wyobraźnię. Odwiedziłam kilka księgarni sieciowych, książki nie znalazłam, zniechęciłam się. Później przeczytałam jakąś recenzję, że zakończenie „Instytutu” jest beznadziejne.
Uznałam więc, że szkoda mojego czasu na lekturę. Aż do wczoraj. Droga Poznań – Warszawa dłużyła się niesamowicie. Znudzona przeglądałam kolorową babską gazetę. No nie wiem. Może za mało we mnie pierwiastków damskich, może czepliwa jestem, a może oczekuję od życia zbyt dużo, może wybrałam złą gazetę. Nie mogłam się skupić.
W drogę powrotną postanowiłam zabrać ze sobą jakąś książkę. Zajrzałam do księgarni.
– Jest Instytut Żulczyka? – spytałam automatycznie, licząc na odmowę..
– Jest.
Wsiadałam więc do pociągu z czarną książką w dłoni.
Zaczęłam czytać jeszcze w Warszawie centralnej. Nie wiem tylko, czy wsiadłam do pociągu, czy do samolotu. Trzy godziny minęły błyskawicznie. A ja siedziałam uwięziona w krakowskim mieszkaniu, głodna, zmęczona, z przekrwionymi oczami. Mój umysł pracował na zwiększonych obrotach, by nie dać się zaskoczyć Żulczykowi, by rozwiązać zagadkę przed nim.
Mniej więcej na wysokości Poznań – Antoninek z krwawiącego napastnika Agnieszka i jej znajomi ściągnęli kominiarkę. Boże!
– Zaraz wysiadamy! – szepnął Joker, a ja podskoczyłam na pół metra w górę.
Spojrzałam za okno. Nie wiem kiedy ktoś zgasił słońce, i przykrył świat ciemną zasłoną. Wiem, że gdybym była sama w pociągu, nigdy bym z niego nie wyszła. PO pierwsze dlatego, że nie oderwałabym się od książki. Wysiadłabym dopiero w Berlinie, zastanawiając się dlaczego nie jechaliśmy przez Poznań. Po drugie i wstydliwe, dlatego, że bałabym się wysiąść. Otaczali mnie zwariowani degeneraci. Oni byli wszędzie. Nie wiadomo było, z której strony może przyjść cios.
Nie, nie, nie wybrałam przecenionego przedziału, dla degeneratów. Oni byli w mojej głowie. Dlatego, wiedziałam, że jeśli ruszę się, to Oni pójdą za mną.
Na szczęście Joker trzeźwo stąpał po ziemii i zawiózł nas do domu.
Rano po śniadaniu wróciłam do Instytutu. Czterdzieści minut później odłożyłam czarną książkę na stół. Przeczytałam. Również zakończenie.
I wiecie co? Nie cierpię głównej bohaterki. Nie cierpię kamienic. Nie cierpię tego zakończenia. Dobre było!
Aaaa, i nie cierpię tego Żulczyka! Miałam po obiedzie wykorzystać promocję Multikina i pójść do kina na dwa filmy. Ale żaden film nie może przebić takiej książki… dlatego zostaję w domu. Skończyłam czytać, ale nadal przeżywam… I polecam 😉