Koncert Madonny

 

Czas spojrzeć prawdzie w oczy. Było – minęło. Długo oczekiwany koncert Madonny stał się tylko wspomnieniem.

Pozwolicie, że je uwiecznię?

 

Warszawa. Pierwszego sierpnia. Stadion Narodowy. Godzina dwudziesta trzydzieści. Gromadzący się tłum rozgrzewa Paul Oakenfold – światowej sławy DJ. Przy takim natężeniu dźwięku i rytmicznych bitach, trudno nie podrygiwać. Oszczędzam jednak siły na Madonnę – kobietę, którą pokochałam w podstawówce, śledziłam jej karierę w liceum, a na studiach dźwięki ponadczasowych przebojów błyskawicznie przywoływały dobre wspomnienia.

 

Postanowiłam więc, że niewybaczalne byłoby życie w czasach Madonny i nie obejrzenie jej na żywo. Kupiłam więc bilety i pierwszego sierpnia o 21.30 siedziałam jak na szpilkach. O tej godzinie na scenie miała pojawić się królowa.

Tik, tak, tik, tak.

21.40, 21.50, 22.00.

 

Cisza. O przepraszam. Słychać gwizdy publiczności. Przecież Gwiazda umówiła się z nami na 21.30! Nie wypada spóźniać się więcej niż kwadrans, prawda?

 

Kiedy zniecierpliwiona planowałam opuścić stadion dopadła mnie myśl. Madonna też człowiek. Może zestresowała się przed wyjściem na scenę, może niezręcznie poczuła się z powodu godziny W i Powstania Warszawskiego?

 

W końcu (z pięćdziesięciominutowym spóźnieniem) na scenie pojawili się tancerze, a za nimi Ona.

Ja pierdzielę! Ona żyje. Powiem więcej. Ma się dobrze. Biega po scenie jak nastolatka! I to w wysokich obcasach! Tańczy! Wygina się!

 

Wybaczcie, ale nie mogę wyjść z podziwu. Ja, mimo że na liczniku mam mniej, dużo mniej 😉  lat (ale też mniej godzin spędzonych na siłowni L) wymiękam po dwugodzinnym siedzeniu na stadionie. Bolą mnie plecy, barki, nogi. A ona śmiga. Wstyd mi 😉

 

Zazdrośnie śmiem podejrzewać, że sekretem jej dobrej formy, są nagie, umięśnione i bardzo młode męskie torsy (naliczyłam aż sześciu tancerzy). Gdyby przy mnie wyginały się takie smakowite ciasteczka, może też zapomniałabym o bólu?

 

Koncert Madonny budził we mnie, zwłaszcza na początku, sprzeczne uczucia. Było to doznanie… średnio mistyczne… raczej muzycznie teatralne.  Zmiany scenografii, strojów i opowiadanie historii nie tylko głosem, muzyką  ale obrazem.

 

Nie był to ognisty Rammstein, który chce zapewnić publiczności moc wrażeń za pomocą efektów specjalnych, ale nie był to też David Gahan, który wszedł na scenę (sama widziałam) i śpiewał. O, przepraszam, ruszał też biodrami i w pewnym momencie zdjął kamizelkę (czy można to uznać za zmianę stroju?)

 

Madonna w sumie też mogłaby wyjść na środek, usiąść na krzesełku i śpiewać, przez dwie godziny. Wydaje mi się, że sama możliwość zobaczenia jej na żywo byłaby ogromnym przeżyciem dla fanów.

Uznała jednak, że musi (lub chce) pokazać coś więcej niż siebie. I za to ogromny plus.

 

Mały minus za wokal. Muszę przyznać, że dwa pierwsze utwory wywołały we mnie przerażenie. Pierwotną myśl –  „Ooo, śpiewa na żywo (czytaj: słyszę małe nieczystości, choć nie jestem Zapendowską” szybko wyparła „ja pierdzielę, w każdym talent show dostała by trzy razy NIE.”

 

Nie, nie, ja nie krytykuję! Sama nie zaśpiewałabym lepiej. Wróć. W ogóle bym nie zaśpiewała. Ale ona robi to zawodowo, więc… mogłoby być lepiej.

 

Dopiero gdy na scenie zabrzmiały ponadczasowe hity Express Yourself i Vogue (o rany, poziom emocji w tym utworze sięgnął zenitu- myślałam, że eksploduję z ekscytacji) uśmiech wrócił na moją twarz.

Niestety, jak dla mnie, utwory z najnowszej płyty MDNA śpiewane przez nią na żywo wypadły najgorzej. Najwidoczniej, przy ich nagrywaniu zostało użytych parę trików, które dobre są w studiu, a na koncercie … ech.

 

Dość krytyki. Czy wspominałam już, że podziwiam Madonnę? Tak? To nic. Powtórzę się.

 

Uwielbiam ją. Nie tylko jako wokalistkę, ale też tak zwyczajnie – jak człowieka. Na koncercie pokazała, że ma poczucie humoru i duży dystans. To w ludziach cenię najbardziej.

Przykład? W pewnym momencie koncertu powiedziała, że królowa jest tylko jedna. Po czym po chwili, uśmiechnięta od ucha do ucha dodała – ale nie jest nią Doda.

A później jeszcze odniosła się do Lady Gagi i jej hitu „Born this way”, o którym swojego czasu było głośno. Pamiętacie tą dyskusję? Plagiat, nie plagiat, brzmi jak Express Yourself czy nie?

 

W trakcie wykonywania Express Yourself Madonna, chyba dwukrotnie, wtrąciła do piosenki, słowa Born this way, nie zmieniając oczywiście podkładu muzycznego. I co? I hit Lady Gagi zabrzmiał dokładnie tak, jakby śpiewała go Gaga. A na koniec dodała jeszcze – Ona nie jest mną 🙂

 

Moje wszelkie wątpliwości co do jakości występu rozwiała ostatnia część, kiedy to Madonna wysokie szpilki zmieniła na tenisówki i zwichrzyła wyczesaną fryzurkę. Wtedy zobaczyłam starą (oj, nie łapcie mnie za słówka), dobrą Madonnę. Z odrostami i  uśmiechem na twarzy… bez nadęcia… w tenisówkach. I to jakich? Takich samych jak moje 🙂

 

I jak jej nie uwielbiać?

2 myśli w temacie “Koncert Madonny

Dodaj komentarz